środa, 29 stycznia 2014

Prezenty z szuflady w bloku i... "podaj dalej"!

Takie popołudnia przechodzą do historii. 

Niby dzień jak co dzień. O 10 kawusia jak zwykle, a tu dzwonek do drzwi. Idę, idę, bo kawałek mam do przejścia. A tam pan listonosz z przesyłką dla mnie. Myślę szybko, co ja ostatnio zamawiałam... Po chwili mam już nożyczki, rach- ciach i oczom moim ukazuje się:


I już wiem wszystko, bo przecież Marta uprzedzała mnie mailowo, że paczkę wysyła... 

Pod koniec grudnia zajrzałam jak zawsze do Szuflady w bloku, bloga mojej imienniczki. Marta akurat ogłosiła zabawę "Podaj dalej". Pierwszy raz o czymś takim słyszałam, za to bez chwili wahania dołączyłam.
(Dla niewtajemniczonych spieszę wyjaśnić, że w "Podaj dalej" otrzymujemy prezent, a potem sami wykonujemy upominek dla kolejnych osób. A więc jesteśmy obdarowanymi, a potem sami obdarowujemy.)

I ja jestem teraz tą obdarowaną szczęściarą, bo jakież ja rewelacje znalazłam w moim prezencie od Marty:


już na opakowaniu dziergany kwiatek:))) 



Piękna kosmetyczka:))) zawodowa robota, detale, no w ogóle... Szyję, to coś tam wiem. Marta - to jest czad! Ja jej na kosmetyki nie przeznaczę. Jutro jadę do Lidla po nici i to one trafią do kosmetyczki.




Jestem fanem tych kwiatków, choć jeszcze żadnego nie uszyłam. Jakoś nie było potrzeby, motywacji... Ale na wiosnę chciałam przyozdobić mój duży wieniec właśnie takim kwiatkami, no i pierwszy już jest. Cudny!
Zachwycona tym wszystkim już chciałam zamykać kosmetyczkę, gdy w jej wnętrzu dostrzegłam jeszcze taaaki bajer:



I tu już szczęście się wylało! 

Marto kochana -  wielkie dzięki!!! 
Jestem zachwycona prezentami! 
I że aż TYLE zrobiłaś dla mnie.  
DZIĘKUJĘ


 I w tym momencie ja ogłaszam nabór chętnych do zabawy "podaj dalej". Zasady (kopiuj/wklej od Marty):

1. Do zabawy zapraszam osoby aktywnie prowadzące blogi.
2. Trzy pierwsze osoby, które zostawią komentarz pod tym postem i wyrażą chęć udziału w zabawie, otrzymają ode mnie własnoręcznie wykonany upominek.
3. Tym samym osoby te zobowiązują się automatycznie do zorganizowania zabawy u siebie na blogu po otrzymaniu prezentu ode mnie i:
- w terminie do 3 miesięcy wykonają własnoręcznie upominki dla trzech osób,
- ogłoszą u siebie na blogu zapisy dla trzech kolejnych osób.

ZAPRASZAM, CZEKAM NA TRZY PIERWSZE KOMENTARZE:)))

może ktoś się znajdzie..?

sobota, 25 stycznia 2014

Pokrowiec na monitor, czyli mój pierwszy pomysł na kredki

Cały czas jestem pod wrażeniem kredek do tkanin, o których odkryciu pisałam ostatnio (tu)... Ale przede wszystkim cieszę się z frajdy, jaką dają dzieciakom. Powstają kolejne dzieła, nadal głównie o tematyce Dnia Babci i Dziadka, bo przed nami jeszcze wizyta u prababci. Gaga zmalowała takie laurkowe podkładki:

Mnie też te kredki korciły straszliwie i tylko szukałam pretekstu, żeby ich użyć...

 I stało się...

Od jakiegoś czasu chciałam uszyć pokrowiec na monitor mojego komputera. Używam go teraz rzadziej i żal było patrzeć, jak sprzęt się kurzy. Ekran ma duży (64 cm szerokości) i zajmuje centralne miejsce na biurku. Miało być więc trochę reprezentacyjne, ale bez zadęcia, z kapką humoru. Tak, żeby pokrowiec wpasował się w całe pomieszczenie, zdominowane przez męsko-muzyczne akcenty.



Motywacja, by w końcu plan zrealizować, przyszła z chwilą reorganizacji pokoju do pracy, w którym od kilku dni stoi także mój Singer. Pomysłów miałam kilka, ale tylko ten z wykorzystaniem kredek wydawał mi się godny uwagi. No tak. przecież szukałam pretekstu. Trochę krojenia, szycia i przede wszystkim rysowania. I jest:))) Mój własny zawsze wyłączony telewizor.



Inspiracją był telewizor, który mieliśmy w domu w latach 80. Pamiętam, że po prawej stronie miał przycisk włączenia (właśnie czerwony), kilka przycisków programowych i jakieś suwaki. I mój pokrowiec też tak ma:)

Jest pełnia zadowolenia:)))

A na koniec dla bardziej zainteresowany krok po kroku:


Na ekranie może znaleźć się wszystko, także nas na pewno czeka zmiana kanału. Ale to za jakiś czas.

czwartek, 23 stycznia 2014

Kredki do tkanin - morze możliwości (u nas zamiast laurki...)

Na moim osiedlu jest taki sklepik ze wszystkim. Można w nim kupić i lakier do drewna, i płyn do toalet, i gumki do włosów, i podróbę Barbie... I wiele innych przydatnych rzeczy - czyli mydło-powidło. Jakiś czas temu sklepik ten odwiedziłyśmy z Dusią celem nabycia wymarzonego brokatu w butelce. Brokat udało się zakupić, a przy okazji była chwila na przyjrzenie się różnym różnościom ściśniętym na półkach. I tam dojrzałam kredki. Pastele. Wszyscy znają. Pentel - zacna firma. I w sumie to by było na tyle, gdyby nie jeden dopisek na opakowaniu: "Fabric". Czyli, że co? Że do tkanin? Ale jak? 

Kredkami po tkaninie? 

Przemiły pan sprzedawca podał mi bliżej obiekt zainteresowania i choć podejrzewałam ściemę jakąś brzydką, podjęłam ryzyko i kredki zakupiłam. Bez konkretnego celu. Ot, kiedyś się przydadzą.



O kredkach przypomniałam sobie przed Dniem Babci i Dziadka. I choć to wnuki powinny kombinować, co tu dla kochanych dziadków przygotować na prezent, to tym razem ja przejęłam inicjatywę i zaproponowałam zrobienie oryginalnej laurki. Laurki z tkaniny, pokolorowanej owymi specjalnymi kredkami. Szybko jednak stwierdziłam, że lepsze będzie coś, co dziadkowie będą mogli używać na co dzień i tak spod maszyny wyszły dwie podkładki śniadaniowe.


Z lewej ozdobny margines, a z prawej tekstylna kartka "papieru" do rysowania. I w tym momencie pracę przejęła Gaga.



Kredki zachowują się jak kredki, efekt świetny, jak przy zwykłych pastelach. Gaga miała radochę - dla babci zrobiła podkładkę ogrodową, a dla dziadka grillową, czyli tematycznie dostosowane do obdarowanych:)


Potem wystarczyło przeprasować podkładki, zakrywając papierem rysunek. Pastele utrwaliły się i podobno pranie tego nie ruszy. Zrobiłam próbkę z praniem ręcznym i faktycznie nic się nie rozmazało, nic nie wyblakło i nic nie zniknęło! Jak będzie z podkładkami, najbliższe pranie pokaże, ale jestem dobrej myśli, bo...

Takie kredki to morze możliwości!!!

Możemy przechowywać dzieła naszych dzieciaków na czymś znacznie trwalszym niż papier. Ja mam już tysiąc pomysłów! Wkrótce powstaną pierwsze obrazy, które naciągnę na podobrazia i na ścianę! A poszewki na poduchę z własną królewną? Albo firany? Albo zwykły t-shirt, który maluch ozdobi samodzielnie? I tak dalej... (że już o pomysłach na własne użytkowanie nie wspomnę, bo mam milion!)

Dziś na pewno powstaną kolejne laurki podkładkowe, bo w weekend odwiedzamy jeszcze drugich dziadków i prababcię. Właśnie uszyłam podkładki pod filiżanki, czekają, aż brygada wróci ze szkoły i przedszkola, aby dokończyć dzieła:)


Ciekawe, co na nich narysują..?

środa, 22 stycznia 2014

Komiksowe pudła i pierwsza łaszi/washi tape

Miało być w końcu o szyciu, bo praca wre.

Ale nie będzie, bo nie mogę pominąć skromnego zakupu, który spowodował lawinę zmian w jaskini. 

W jaskini pracujemy. To pokój wyjątkowy, bo nie ma w nim łóżka i nikt w nim nie śpi i to różni go od pozostałych. Jest za to miejscem pracy małżonka, jest też biblioteczką, siedzibą mojej firmy, płytoteką, montażownią, przechowalnią. Bywa salonem gier i kinem, gdy telewizor zajęty. A wszystko na niespełna 9m2. Da się? Kto mieszka w bloku, ten wie, że się da:) W języku dyplomatów pokój ów winien się nazywać gabinetem. Ale my nazywamy go jaskinią, bo zwykle, jak ktoś w nim coś robi, to zamyka się na amen i dostępu do niego nie ma. 

Multizadaniowość tego pomieszczenia jest zawsze wyzwaniem organizacyjnym. A ja organizację mam we krwi, więc od kilku miesięcy nosiłam się z zamiarem uporządkowania całości. Zależało mi na opróżnieniu kilku półek, na których zalegały rzeczy przydatne raz w roku albo raz w życiu. Plan był taki, żeby przerzucić owe rzeczy wyżej, na regały, których w jaskini mamy całą ścianę. To jest przestrzeń bardzo często niewykorzystana, a przecież od szafy do sufitu pozostaje jeszcze dobre pół metra wolnego miejsca. Można je doskonale zagospodarować właśnie na cuda, które są ważne, ale nie najważniejsze i w zasięgu ręki leżeć nie muszą.

W Castoramie kupiliśmy uszczelkę i śrubki. Ja okiem zahaczyłam o pudła i od razu kilka wzorów w to oko mi wpadło. Szybko przetasowałam w myślach, do czego się przydadzą i dzielnie ruszyłam sprawdzić cenę na metce. Ulga wielka, bo 5 złotych za małe i 8 za duże to nie majątek. I tym sposobem pudła trafiły do kosza, by dwie godziny później stanąć w pozycji horyzontalnej w oczekiwaniu na zagospodarowanie.


Wzory na pudłach zachwyciły mnie od razu. Plus biel i czerń, która właśnie w jaskini sprawdza się doskonale. Bo tam nie pcham się z koronkami, kropeczkami, podusiami, ulubionym niebieskim i innymi babskim rzeczami. Jaskinia jest miejscem na wskroś męskim, więc takie komiksowo-gazetowe klimaty wpasowały się fantastycznie. I jeszcze wzór wielkiego miasta...



Gazetowe pudło spodobało mi się najbardziej. Zwłaszcza reklamy:)


Wczoraj porządkowanie jaskini trwało dwie godziny i zakończyło się pełnym sukcesem. Przy okazji pojawiło się kilka nowych miejsc do wykorzystania. Cieszy mnie to niezmiernie, bo od czasu, gdy zaczęłam bawić się w handmade przybywa akcesoriów, które przecież są niezbędne i gdzieś je trzeba trzymać. 

Do pudeł trafiły już rzadko używane różności. I mix gotowy.


Pudła stały się okazją do pierwszego wykorzystania washi/łaszi/waszi (z jakiego to języka??) tapes. Wzorem  Karmelowej Krainy zamówiłam na brocante.pl. Taśmy są świetne, a sprzedawca zadbał o  każdy szczegół przesyłki, co bardzo lubię i doceniam, dlatego przekazuję dalej zainteresowanym. Nawet mały, sercowy upominek znalazłam:)


Trochę czaję się z tymi taśmami, oklejam tu i tam, potem zdzieram i tak w kółko. 
Pudła to pierwsze "logiczne" oklejanie: ładnie i praktycznie.


W całej reorganizacji jaskini i tak najlepsze jest to, że wygenerowałam  miejsce na maszynę do szycia!!! 

I to jest hiiiit! 

Co to oznacza? 

Oznacza to, że wyjeżdżam z szyciem z pokoju dziennego. I nie będę musiała już wyciągać i chować maszynerii, tylko Singerek dumnie stoi i czeka gotowy do pracy. Już majaczy mi w głowie ciąg dalszy organizowania miejsca do szycia, ale to zajmie trochę czasu. Zwłaszcza, że musi być to wariant męskiego wystroju.

Tymczasem - mam biureczko do szycia:)) I idę do niego właśnie, lalala.

niedziela, 19 stycznia 2014

Przytargane z piwnicy

Piwnica moich rodziców to miejsce przepastne. 

Kilka izb, wąski korytarz i maleńkie okienka, który wpuszczają  do środka niewielką ilość światła dziennego. Ale nawet wtedy, gdy za oknem pełnia słońca, tu panuje półmrok.
Gdy byłam mała piwnica jawiła mi się jako inny świat, do którego niechętnie wkraczałam. Świat tajemniczy i mroczny. Schodziłam doń z duszą na ramieniu i nieodpartą myślą, by jak najszybciej stamtąd wyjść. Bo to najprawdziwsza, stara piwnica była... Pachnąca wilgocią i drewnem, a przy tym chłodna, że skóra cierpła od razu. Po lewej stronie drzwi wejściowych, niemal przy suficie znajdował się włącznik. Pająki uwielbiały wokół niego pleść pajęczyny. Ale muchy omijały je z daleka i pająki padały trupem. I ja musiałam w tę trupiarnię włożyć palec, żeby dosięgnąć włącznika. Tak - ten moment był najstraszniejszy. A potem szłam w dół ceglanymi schodami i dalej korytarzem, mijając kolejne drzwi i kolejne pajęczyny. Wokół panował półmrok, a własny, nikły dość cień gonił mnie po ścianach. Dopadałam do półki z kompotami, burakami i ogórkami, brałam, co stało najbliżej i biegiem z powrotem. Aż się kurzyło. I musiałam znowu do tego włącznika sięgać, żeby światło za sobą wyłączyć...

Dziś piwnicę rodziców odwiedzam rzadko. Nie jawi się już jako inny świat, choć pająki przy włączniki nadal jakoś sympatii nie wzbudzają. Dziś piwnica nabiera zupełnie nowego znaczenia. Bo to przecież jest stara, najprawdziwsza piwnica, co ją pradziadek Jan sam budował. I kryje mnóstwo skarbów, o których nie wiedziałam albo nie pamiętałam... Są tam rzeczy, które przez lata gromadzili rodzice, bo żal wyrzucić, bo może się przyda, bo jest miejsce, gdzie można przechować... I teraz niektóre z nich odkrywam i przywracam do (u)życia.

To z piwnicy wytargałam stary młynek do kawy, który kiedyś wisiał w rodzinnej kuchni. Potem przyszła moda na plastiki (szalone lata 90.!) i młynek nie pasował. Ja przejęłam go już dobre 10 lat temu, będąc młodą mężatką. Ale dopiero teraz znalazł  się we właściwym miejscu.


Piękna sprawa: wsypujesz ziarna do pojemnika, kręcisz korbką i zmielona, pachnąca kawa trafia do pojemnika. Nie używałam nigdy, niestety. Albo "stety", bo resztki kawy zmielonej przed wieloma laty cały czas tkwią w młynku. Lubię sobie wyobrażać, kto sobie te ostatnie ziarna mielił...



Docelowo to miejsce ma być kącikiem kawowym. Na barku ma stanąć ekspres ciśnieniowy, na półkach leżeć będą worki z ziarnami kawy z różnych stron świata. Ale w portfelu brakuje nadwyżki, którą można by przeznaczyć na takie zakupy, więc tymczasem kącik kawowy jest kącikiem różności, które lubię mieć pod ręką. I chyba tak zostanie.











Gdy wyremontowaliśmy kuchnię, mama wytargała z piwnicy ceramiczne pojemniki na żywność. Przygarnęłam z wielką ochotą, bo i kolorem, i klimatem dobrze się wpasowały. Jedzenia w nich nie trzymam, bo dekielków brakuje, ale sprawdzają się w różnych innych rolach.

Obok kuchenki, czyli  na łyżki i łopaty wszelakie...

Nad pojemnikiem wytargane z piwnicy talerze ... 
Obok zlewu na szczotki i płyny, co by trochę  lepiej się prezentowały...

Na plastikowe nakrętki do recyklingu.  A rozmiarem pojemnik wpisał się dobrze w ulubioną półkę.
Najnowszą zdobyczą wytarganą z piwnicy są "włocławki" mamy. "Ja się już namiałam. Chcesz?" - pytała mnie. Czy ja chcę? No oczywiście, że ja chcę i biorę wszystko. I tym sposobem mam kilka świetnych miseczek, talerzyk, świecznik i kilka innych drobiazgów. Wszystko "original" i "handpainted" z Włocławka i Koła.





I myślę sobie, jak dobrze, że rodzice mają piwnicę. I że chce im się te różne różności w niej chować. Bo może jeszcze komuś się przydadzą. I myślę dalej... Ile lat te "włocławki" musiały leżeć w kartonie, zanim dojrzałam do tego, że je lubię, że je chcę. Przecież jeszcze kilka lat temu nawet bym się nie obejrzała... A teraz mam i cieszę się nimi bardzo. Bo mają dla mnie wartość nieocenioną. Bo przytargane z piwnicy, a to znaczy bardzo wiele. 

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Czy te oczy mogą kłamać?

O 9 rano centrum handlowe było niemal puste. W butikach sprzedawcy pospiesznie wywieszali na wystawach informacje o promocjach. W przepastnych korytarzach ospale spacerowali nieliczni kupujący. Wśród nich mama i córka, które postanowiły razem spędzić poniedziałkowe przedpołudnie. Razem, znaczy bez młodszej części rodziny, która ciągle ucieka, chowa się i szaleje. Takie chwile zdarzały się rzadko, tym chętniej mijały kolejne witryny, delektując się wzajemnym towarzystwem.
Córka wypatrywała dobrych okazji ciuchowych. Polowała na dżinsową kamizelkę, ale tej w żadnym sklepie nie było. Mama cierpliwie towarzyszyła córce, pogodziwszy się z faktem, że w tym dniu sama niczego sensownego nie przymierzy.
Po dwóch godzinach snucia się między stoiskami, znalazły się obok sklepu z wyposażeniem wnętrz. Mama  łypnęła okiem na wielki plakat "-70%", który znajdował się wewnątrz butiku, zapraszając doń niezdecydowanych klientów. I weszły. Minęły próg i tylko tyle. Bo ich oczom ukazał się on.



Mama sapnęła na głos, bo już wiedziała, że obok misia nie przejdzie obojętnie. On tak patrzył... Tak patrzył, a jego oczy wypełniała tęsknota za domem. Tak patrzył...
Już miała go w dłoni i przytomnie sprawdzała cenę na metce przyklejonej do misia zadka. Cena zacna, więc przeszkód nie ma. Córka z akceptacją kiwnęła głową, po czym spojrzała na pozostałe misie. I posmutniała. Jeden ma dom, a reszta? I oczyma wyobraźni widziała, jak inne misie płaczą niewidzialnymi łzami, gdy kolega opuszcza ich na zawsze. Chwyciła tego, którego na pewno nikt nie kupi. Bo ma wadę. Bo ma kropki na głowie. Ona go weźmie, przygarnie i będzie jej. A nie mamy, bo mama ma swojego. A potem jej wzrok padł na pozostałe samotne misie. A że ręce miała dwie, wzięła drugiego. Na ten gest w głowie mamy zapaliła się czerwona lampka, więc czym prędzej oddaliły się od misiowej wystawy.
Potem wszystko potoczyło się szybko: portfel, kasa, droga do domu i szybka decyzja - misiów nie można rozdzielić. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Wesoła trójka przycupnęła na starym kredensie...





I odtąd misie żyły długo i szczęśliwie. Szczęśliwa była też córka, bo w jej szafie znalazła się nowa bluzka. I szczęśliwa była mama, dla której misie nie były jedynym zakupem. Na dolnej półce sklepu z wyposażeniem wnętrz dojrzała miskę z dzióbkiem. Czerwoną. Po przecenie. Ostatnia sztuka. Miska też nie miała domu. Teraz ma!



KONIEC

piątek, 10 stycznia 2014

Bolesławiec - ceramika ideał

Ib Laursen, Green Gate, Bloomingville -
znane i kochane. 
I słusznie. 

Piękna ceramika, o której marzy wielu, choć  nie każdy portfel na nią stać. Urzeka formą, kolorami, delikatnym deseniem.Odnajduje się w każdym pomieszczeniu. We wnętrzu i na zewnątrz. I ma "to coś" - bliżej nieokreśloną duszę, która przemawia do wszystkich pasjonatów urządzania wnętrz bliskich tradycji i naturze. Przemawia do niepokornych dusz, które nieustannie coś wymyślają, które kochają ręczną robotę, które o dom swój dbają z wielką chęcią i zapałem trudnym czasem do opanowania. Dla tych, których skandynawski klimat urzekł na zawsze.

Ja nie mam żadnego egzemplarza. A chciałabym mieć. Na przykład czerwoną miskę z dzióbkiem, kubki w groszki, ze trzy pojemniki do przechowywania. I pewnie kiedyś kliknę "KUP" i te wszystkie rzeczy trafią na moje półki. Ale nie nastąpi to prędko. Bo odnalazłam ceramikę dla mnie doskonałą. Idealną. Przepiękną. I to do niej będzie należał ten rok, bo jestem oczarowana.

BOLESŁAWIEC

Zaczęło się od wizyty w Cepelii. Takiej prawdziwej, starej Cepelii, gdzie różne dzieła można zobaczyć. Ale w tej Cepelii nie było mnie lat kilka i jakież było moje zdziwienie, gdy po wejściu do sklepu ujrzałam ją - bolesławską ceramikę. Talerze, półmiski, misy, miseczki, patery, dzbany, dzbanuszki, mleczniki, zawieszki, sztućce, chochle, deski.... i jeszcze jedna półka, i jeszcze jedna. Oczopląs. Zalały mnie kolory, kwiaty, wzory, kropki, formy, stemple... Nie wiedziałam, nie miałam w ogóle świadomości, że nasz poczciwy "bolesławiec" robi coś tak pięknego. Że też nie pstryknęła wtedy zdjęcia...

Moim zachwytem podzieliłam się z mamą. Nie omieszkałam wspomnieć o bajkowej małej paterze, która urzekła mnie najbardziej. A mama sprytnie wykorzystała moje ochy i achy i pod choinką znalazłam ją:




Jest niewielka, średnica ok. 20 cm. Talerz malowany z dwóch stron.



Wzór w polne kwiaty. A każdy kwiat malowany ręcznie. I to widać. Każdy jest trochę inny, a wszystkie perfekcyjne. Wzór jest autorski - jak czytam na spodzie: T. Liana. Patera jest unikatem.


 I co położyć na taką paterę..? Skoro wszystko zasłania ten wspaniały wzór...

Kilka dni temu obchodziłam urodziny. Rodzice znów sprawili mi prezent z Bolesławca. A ja się znów zachwycam.


Wzór zaprojektowany ponownie przez panią Teresę Lianę.
Hand made in Poland.

Więcej o firmie i wzornictwie
http://www.ceramika-artystyczna.pl


Jak zwykle bywa, zdjęcia nie są w stanie oddać piękna tej ceramiki. Zwłaszcza zdjęcia robione moim "sprzętem". Ale choć trochę oddają bolesławski klimat. A wzorów są dziesiątki. Tradycyjne kropki, pawie oczka, kwiaty  w przeróżnej postaci, jest trochę geometrii, są też modele dla tych, co wolą mniej strojną ceramikę. Ja się zachwycam bardzo. 

Bolesławiec nie kłóci się ze skandynawskimi kolegami. Dorzuca do nich szczyptę ludowości, rustykalności, intensywności. Uzupełnia i wzbogaca. Tak myślę. I zachwycam się, a mój zachwyt puszczam dalej. Bo może ktoś - tak jak ja - nie wie, że mamy TAKĄ ceramikę:)