poniedziałek, 28 lipca 2014

Czerwony kąt w kuchni

W końcu doszłam do porozumienia z kuchnią. Miało być biało i niebiesko. I było. Tylko ciągle coś za mną chodziło. Taka myśl, że jeszcze jakiś drugi kolor by się przydał. 
Spoglądałam w stronę pasteli, w stronę mięty, a nawet żółego, choć żółto mam na ścianach i chyba tego koloru mi wystarczy.

I jeszcze chodził na mną czerwony. Wiadomo. U mnie panują trzy kolory: biały, niebieski, czerwony. I ten ostatni pojawia się to tu, to tam. Niektórzy mówią, że to kolor grudniowy, ale mi on pasuje zawsze i wszędzie. Mimo to, nie byłam przekonana, że chcę mieć go w kuchni.

Do czasu, aż ciocia Pola sprezentowała mi swoją wiekową, emaliowaną chochlę z dziurami.


Wszystko stało się jasne. Czyli czerwone. Chochla ożywiła kuchenny kąt i z czasem pojawiały się kolejne dodatki. nic specjalnego. Fajna micha z wyprzedaży, stare rękawice silikonowe, puszka na kaszkę Maćka z urokliwym uchem, garnek z baru Jeff's - pamiątka z Warszawy...


Ostateczną dominację czerwonego potwierdziła waga retro (oczywiście wprost z Lidla) - moje wielkie marzenie, dziś już spełnione... Do ważenia nie służy, tylko za miskę na owoce robi.


Kropką nad i jest przepiękny dzbanek z emalii, który podarowała mi Monika (jeszcze raz dziękuję!!!). Dzbanuszek jest jednym z tych, które wywołują głośne westchnięcia zachwytu. Bo tyle ma uroku osobistego.


I jest czerwono. Zostały jeszcze proporczyki do powieszenia, ale z tym poczekam do jesieni.



I teraz czuję. że z tym czerownym dobrze mi w kuchni. I cieszę się, że znaczna większość przemiotów to małe lub większe zdobycze, pamiątki, prezenty. Że każda z tych rzeczy nie tylko cieszy oko, ale i służy pomocą w codziennej robocie kuchennej. 

I dobrze, że uwierzyłam pierwotnemu głosowi, który powstrzymał mnie od innych kolorów. Choć je uwielbiam i podziwiam, ale ta czerwień to jednak jest moja bajka.

czwartek, 24 lipca 2014

Ciąg dalszy puszkolandii

Puszka tu, puszka tam, 
ja te puszki wszystkie mam.

Produkcja trwa. Upominkowo i na zamówienie. Dla każdego coś miłego. 
Dla mnie miła jest sama produkcja. Dobieranie materiału, tasiemek, zawieszek, sznurków...
I z rosnącym niepokojem spoglądam w stronę wielkiego pudła. Bo puszek w nim ubyło, zostało zaledwie kilka, a pomysłów ciągle wiele... 

I wielkie dzięki za wszystkie miłe słowa pod moimi puszkowymi wytworami!!! Więcej mi nie trza:)))

DLA MARYNARZA
oklejona bawełną

DLA MIŁOŚNIKÓW KOLORU
oklejona washi tape

DLA KSIĘŻNICZEK
oklejona bawełną

DLA EKOLOGÓW
oklejona jutą

 MOTYWACYJNE
oklejone folią samoprzylepną

RETRO
oklejona bawełną 
grafika: tutaj

(Mały tutek o oklejaniu tutaj.)

Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 21 lipca 2014

Nowa okładka segregatora DIY - Burda już nie zginie!

Przestaję bać się wykrojów Burdy. I wielka w tym zasługa samego wydawcy, który rzucił na półki sklepowe numer pt. "Szkoła szycia". W nim znalazłam klarowne opisy oznaczeń wykrojów, tych wszystkich cyferek, kreseczek, punkcików i innych grafik, które laikowi jawią się jako mapa gwiezdna odległej galaktyki. Ale ja już je rozpracowuję i mam nawet mały/wielki sukces zaliczony, ale o tym innym razem...

Burdę kupuję od kilku miesięcy i wykrojów się nazbierało. Nie chcę niczego zgubić lub pomylić, a wiem, że im więcej je oglądam, przewracam i wyginam, w tym większy popadam chaos. Czas było zrobić porządek - wykroje posegregować i ułożyć w jednym miejscu.

Padło na segregator z serii o szydełkowaniu, którą przez pewien czas kolekcjonowałam. Przysłano mi dwa i ten drugi okazał się zbyteczny.


Postanowiłam segregator okleić tkaniną. Jednak grafika w intensywnych kolorach przebijała przez bawełnę i musiałam ją zamalować. Okładka  była bardzo śliska - papier z wysokim połyskiem. Farba po niej "jeździła", więc najpierw posmarowałam ją Vicolem. Klej szybko wyschnął i tym sposobem cała powierzchnia okładki stała się matowa.


Na klej nałożyłam trzy warsty farby akrylowej. W sumie trwało to 45 minut, farba szybko schła. Ostatecznie kolorowa grafika niemal zniknęła.


Na warstwę farby przykleiłam Vicolem tkaninę. Zagięłam ją do środka.


Obdarte brzegi wykończyłam taśmą dekoracyjną i gotowe!



A w środku już panuje porządeczek.


Idea jest taka: przeglądam Burdę, podoba mi się krój, wyjmuję schemat z segregatora, kroję, składam, chowam. A jak wyjdzie w praktyce, czas spokaże.

poniedziałek, 14 lipca 2014

Czekoladki ze świeżymi owocami - DIY

Telewizja kształci jednak. I rozwija. I inspiruje. Mam dowód:

W programie Magdy Gessler zobaczyłam pana, który robił czekoladę. Przepisu na piękną, brązową masę nie podał, ale za to z ochotą wylewał ja przed kamerą do foremek i posypywał najróżniejszymi dodatkami. Były orzechy, pestki dyni, mrożone maliny, migdały, mięta, sezam i wiele innych aromatycznych smaków. Zamarzyłam, by taką czekoladę sobie stworzyć... 

Chodziłam, marzyłam, a potem poszłam do Biedzi. W stercie wyprzedażowej mignęły mi silikonowe foremki do lodów. A że do silikonów się przekonałam, zaczęłam w stercie grzebać. I z otchłani wyciągnęłam fioletową foremkę do... czekoladek! I już była moja!
Cofnęłam się jeszcze po kilka tabliczek deserowej, mlecznej i tej z 70% zawartością kakao  i ruszyłam do domu.

W kuchni rozmyślałam, jak własne czekoladki zrobić. Bo miały być takie jak z telewizji. Oryginalne. I wtedy w głowie zaświtały mi owoce i wszystko stało się jasne. Zrobię

CZEKOLADKI ZE ŚWIEŻYMI OWOCAMI

Czekoladę roztopiłam w kąpieli wodnej i powolutki wylewałam do niewielkich foremek:
- trochę czekolady na dno
- owoc
- czekolada na górę


Do foremek trafiły owoce z lipcowego straganu: jagody, porzeczki, maliny. Były też orzechy włoskie i wiórki kokosowe.




Potem wszystko trafiło do lodówki.

Czekolada stwardniała, owoce się schłodziły i po godzinie własna bombonierka była gotowa.




I teraz zaczyna się niebo w gębie: każda czekoladka kryje owoc - jego smak, zapach. Każdy gryz to... hmmm... coś... hmmm... 


Malina, jagoda... one po prostu siedzą w tej czekoladce i czekają, żeby je zjeść. I wszyscy zajadają się, wykrzykując co chwila, na jaki owoc tafili. Są już fani czekoladek z porzeczkami, inni wolą malinowe.

Ja najbardziej polubiłam mieszane. Może wyślę panu z telewizji jedną, żeby spróbował..?

piątek, 11 lipca 2014

Kształtne formy silikonowe do pieczenia - recenzja

Nie wierzyłam w formy silikonowe. Naprawdę. Byłam pewna, że to jakaś ściema. Że ktoś próbuje mnie przekonać,  że jak forma ma kształt samochodu, do ciasto też będzie miało kształt samochodu. Wydawało mi się to mocno podejrzane.

Ale im bardziej młodsza latorośl parła do wyrobu ciasta, tym częściej zaczynałam spoglądać w stronę wszelkich gadżetów do pieczenia. Polowałam zwłaszcza na dziecięcy wałek, ale tegoż nigdzie nie było. I wtedy zobaczyłam fantastyczny zestaw dla małych cukierników. Odczekałam, bo byłam pewna, że żaden normalnie zarabiający rodzic nie wyda 80 złotych na takie coś. I nie pomyliłam się, zestaw zakupiłam za 25 złotych (satysfakacja - bezcenna).


Dusia była zachwycona i od razu podęła decyzję, by upiec motyla.
Ale jak tu piec, skoro ja nie wierzę formom silikonowym.
Nieeee, na pewno nie wyjdzie, dziecko będzie rozczarowane i w ogóle...
Ale wyjścia już nie było.
Zmiksowałyśmy szybko ciasto na babkę octową i zamiast do tradycyjnej, dużej formy, wylałyśmy do nowych foremek.
Oddech wstrzymany... Na pewno nie wyjdzie...


No i wyszło. Ciasto wyrosło jak zawsze. Od razu po wyjęciu z piekarnika odchodziło pięknie od foremek. Babeczki dosłownie wypadły, a i z motylem nie było żadnego problemu. I - o dziwo - motyl nie był jakąś dziwną, nierozpoznawalną masą, ale pozostał zgrabnym motylkiem.


 Ale żeby przekonac się do końca, następnym razem upiekłyśmy misia.



Mis jak ta lala. Jeszcze tylko make-up...


A potem misiowi odrąbano rączki i nóżki celem konsumpcji (zdjęcia prezentują się zbyt drastycznie, nie do pokazania...)


Tym samym kończę ze swoim niedowierzaniem. Ja - Tomasz niewierny...

niedziela, 6 lipca 2014

Metamorfoza puszki na mleko - kolejne pomysły

Jak na dwu i pół latka przystało, Maciek pije coraz mniej mleka ( a w zasadzie wody napchanej chemią, co mleko udaje...). A to oznacza wolniejsze opróżnianie puszek. Tym chętniej rzucam się więc w wir nowych eksperymentów  w oklejaniu i ozdabianiu. By żadna pucha się nie zmarnowała, a była jednak jakimś wyzwaniem. 
 

 Dla najstarszej latorośli błyskawicznie wykonałam puchę na pisaki.


Puszkę okleiłam bawełną, na górze jak zawsze doskonale spisała się tekstylna taśma dekoracyjna (info dla Inki i Klaudyny: nadal niestety nie ma taśm w Waszych kolorach... Ale czuwam ;) ) Do wykończenia dołu po raz pierwszy użyłam zwykłej wąskiej wstążki. I choć przykleiłam ją jakimś mega magicznym i profesjonalnym klejem do rękodzieła, to ten jednak wylazł i przez wstążkę przebija... To  ciemniejszy "naciek". Niefajnie...


Kolejna pucha powędrowała do mojej bratanicy. Niech sobie zbiera na skarby, czyli zapewne bilety koncertowe :)


Taki jakiś model piracki wyszedł. Puchę okleiłam folią dekoracyjną samoprzylepną. Wcześniej naszyłam na folię materiał z napisem wykonanym mazakiem. Górny brzeg wykończyłam - jak podaje producent - taśmą do spodni. Do wykończenia dołu po raz pierwszy użyłam sznurka jutowego. Przykeiłam go Vicolem. Jestem bardzo zadowolona, bo sznurek świetnie wygląda, a i trzyma się mocno.



Ostatnim dziełem są puszki oklejone dekoracyjnymi taśmami z papieru ryżowego. Kupiłam cały komplet w Tchibo na wyprzedaży. 


Każdy pasek powyższej puchy powstał z innej taśmy. Miksowanie okazało się świetną zabawą, a efekt przerósł moje oczekiwania.


Górę puszki wykończyłam wstążką, ale tym razem przykleiłam ją Vicolem. I chyba jest lepiej, bo "przecieków" nie widać, ale może też dlatego, że wstążka jest biała. Do tego zwykła nitka, cztery razy okręcona i mocno naciągnięta.

Drugą puchę wykończyłam taśmą tekstylną.


W zestawie - oprócz wąkich taśm - były trzy szerokie. Przykleiłam je w pionie i przedzieliłam wąskimi taśmami.


Gotowe puchy wylądowały znów u najstarszej latorośli.



Bardzo jestem ciekawa, jak washi tapes sprawdzą się w codziennym użytkowaniu. Czy się nie odkleją, czy nie będą łapać brudu - czas pokaże. Póki co cieszą oczy. No nie moje oczywiście, bo to nie mój pokój :))


piątek, 4 lipca 2014

Dom koczowników

Dziś jest w końcu tak, jak powinno być. Jest lipcowo. Słońce, ciepełko, słońce, lody, ciepełko, lody, słońce, gorąc. A jak ten gorąc parzy niemiłosiernie, odpuszczam plac zabaw, bo jednak piekarnik dzieciom nie służy. 

Padło więc dziś na balkon. Żeby mieć chwilę na przyziemne obowiązki domowe, zatrudniłam do opieki  pościel. Z jednej strony przywaliłam ją wielkimi donicami, z drugiej przywiązałam do balustrady. Obrus zdjęty chwilę wcześniej z linki dopełnił dzieła. I wtedy zawołałam potomków w liczbie dwa.


Wygląda to tak, jak wygląda. Mniej lub bardziej przypomina dom koczowników. A miała być piękna sesja z groszkami, lemoniadą, stylowymi poduchami... Jest za to zabawa i wystrój na życzenie.


Od świata trzeba się odgrodzić. Najlepiej kartonami i książkami, które mama przyniosła do czytania. Ale kto by tam czytał w domu koczowników...


AKUKU!!! (nigdy się nie znudzi...)



I tak już drugą godzinę spędzamy w domu koczowników.

Pościele i obrusy polecają się na balkon!!!