czwartek, 27 marca 2014

Naciąg z zaskoczenia

Szyję sobie kurki. Szyję w moim kąciku szyciowym. Czas mija, pora na kawę. Odstawiam kurki, wstaję. I już mam ruszyć w stronę kuchni, ale coś podświadomie przyciąga moją uwagę. Trwa to ułamek sekundy, gdy do mózgu dociera myśl, że chyba coś wisi pod sufitem. Podnoszę głowę. Tak. Coś tam wisi. Cofam się dwa kroki i moim oczom ukazuje się kółko niczym tamborek z niedbałymi napisami, które - jak podpowiada mi od razu mój spryt detektywityczny - przypominają autografy.


Ja tego nie powiesiłam. Dzieci też nie. Czyli On. Małżonek znaczy.
Po kilku godzinach, gdy podejrzany wraca do domu, ja wracam do tematu:
- Słuchaj, a co to tam wisi w jaskini? (jaskinia - nasze pomieszczenie do pracy - przyp. red.)
- Ale gdzie?
- No na ścianie.
- Na ścianie? Ale co?
- Takie kółko z podpisami. Co to ma być?
- To jest naciąg.
- Jaki naciąg?
- Naciąg na perkusję.
Cisza.

Po chwili:
- Ale że co?
- To takie coś, co chroni perkusję. Przywiozłem z koncertu.
- Jakiego koncertu?
- Deep Purple. Na naciągu są autografu członków zespołu. Nie poznałaś?
Cisza.
Nie, nie poznałam.

Myślę. Naciąg na perkusję w kąciku szyciowym... Jakoś tak głupio. No ale Deep Purple to dość fajny zespół. Dla wielu nawet legendarny. Czyli nie jest źle. To już nic nie mówię.
Wracam wieczorem do kącika szyciowego. Patrzę w górę, a na mnie patrzy naciąg. Patrzę niżej, na pałeczkę perkusisty Mike'a Portnoya (złapać pałeczkę Portnoya na koncercie, to dla fanów progresu jak wygrać w totka). Patrzę w prawo, galeria zdjęć z koncertów, którą sama mężowi zrobiłam. I na końcu spoglądam na moją maszynę.
I myślę sobie, że chyba ja tu nie pasuję...


Tym sposobem wyszło na jaw, że nie tylko ja z zaskoczenia przerabiam nasz dom:)

sobota, 22 marca 2014

Troszkę się wstydzę, ale się cieszę - wianek po raz pierwszy

Od dawna je uwielbiam. Uwielbiam i podziwiam. Bo są urocze, piękne, klimatyczne. I zazwyczaj niepowtarzalne. Wianki wszelkiego rodzaju. Wieszałabym je wszędzie, bo zwykle wszędzie pasują. Ich przydatność - do niczego. Do wiszenia, leżenia, do dekorowania, strojenia. By cieszyć oko. By wprowadzić wymarzony klimat do domu. To w sumie bardzo wiele. To jest odpowiedzialność dla takiego wianka...

Do tej pory wianki szyłam, ale zawsze podobały mi się te zdobione najróżniejszymi cudami: z kwiatami, jajkami, szyszkami, gałęziami, perłami itp. itd. Podziwiałam u innych i nigdy nie miałam odwagi spróbować. No bo nie umiem, nie wiem, jak, czy podołam, czy nie przesadzę...

Mój strach na chwilę zamilkł w piątek, gdy w hurtowni dosłownie wpadły na mnie styropianowe oponki. Minęłam je. Wróciłam, stanęłam, sapnęłam, odłożyłam, poszłam, sapnęłam, cofnęłam się, wrzuciłam do koszyka. Do samochodu szłam z myślą, że i tak nic z tym nie zrobię. Ale wieczorem styropian nie dał mi spokoju. Wzięłam kółko i podjęłam wyzwanie.

I dziś z bijącym sercem prezentuję "dzieło" owo wieczornych zmagań. Troszkę się wstydzę, bo wiem, że niedoskonały ten mój pierwszy wianek. Tu klej uciekł, tam krzywo przycięłam. Ale jest i bardzo się cieszę, że podjęłam wyzwanie. I powiem więcej, to była strasznie fajna praca twórcza i wracam do niej niezwłocznie!


Prawdę mówiąc, nie mogłam się zdecydować, gdzie najlepiej wygląda...



 

 


Moja tasiemka nie kłamie...
:))

wtorek, 18 marca 2014

Wiosna na obrazie - handmade

Żonkile w Biedzi po 2,99. Kupuję po dwie wiązanki. Stoją 6-7 dni. I pachną. I pięknie wyglądają. I jest wiosennie, choć jak jest za oknem, wszyscy wiedzą. Żonkile więc na stoleTym bardzie w oczy już kłuły moje ukochane gile. Bo gil to ptak zimowy i do początku wiosny nijak się nie klei. Czas wyfrunąć. Ale żeby wyfrunąć trzeba coś innego w ramy włożyć... Zebrałam się i poczyniłam obraz.



I tak powstały serca w wazonie. Kolejny obraz bawełniany. Mój ulubiony motyw kwiatów tym razem w wiosennych kolorach, które całą wiosnę będą gościć w dużym pokoju. Dużo mlecznej bieli, jasnej kawy z mlekiem, wyblakłego błękitu, habru, a dla kontrastu słoneczny żółty.




Od kilku tygodni zastanawiałam się nad barwami mojej domowej wiosny. I ciągle myślami wracałam do pierwszej ptaszarni, którą nie zdążyłam się nacieszyć. Zachciało mi się do niej wrócić, dorzucając słonecznego koloru. Ptaki przyfrunęły więc z pudła i przysiadły na lampie. Gapią się teraz na obraz.


Kwiaty w wazonie jeszcze samotnie na ścianie. Powoli szyję drugą kompozycję, razem ma wyjść zgrany duet. Ale czy się uda..? No musi, jak nie, będziemy pruć!




Z nadejściem wiosny nabieram pewności, że czas przemalować krzesła. Zbieram na puszkę farby kredowej, bo tak zachwalana, że może warta ceny. A tymczasem relaks w kąciky shabby chic.


piątek, 14 marca 2014

Cyfrowa maszyna - czy warto? Moja lista ważnych zmian

Kilka tygodni temu padł mój Singer, który służył mi cały rok. Zaniosłam go od razu do reklamacji i szczęśliwie wrócił naprawiony. Ja jednak miałam chwilę, by podjąć decyzję o zakupie nowego sprzętu; sprzętu z przyszłością - jak zapewniło mnie kilku fachowców. Postanowiłam zainwestować (zamiast oddawać kasę z VAT do wora państwowego) i spełnić nieśmiałe marzenie. Kosztowało mnie to ogrom mamony, ale skoro ma starczyć na lata...

Ten post dedykuję przede wszystkim osobom, które - podobnie jak ja - biją się z myślami, czy warto wydać tyle pieniędzy i zmienić sprzęt na komputerowy. Choć jest to tekst mocno subiektywny, to jednak mam nadzieję, że przybliży kilka ważnych kwesti, o których ja nie miałam pojęcia, dopóki nie usiadłam do nowej maszyny. Bo co innego czytać opisy i oglądać zdjęcia, a co innego dotknąć i wypróbować. Jednocześnie muszę zaznaczyć, że nie chodzi mi o porównanie "lepsza maszyna-gorsza maszyna", ale zwrócenie uwagi na fukcje i opcje cyfrówki.

Moja poprzednia maszyna to Singer Serenade zakupiona w Lidlu za ok. 350 zł. Jest to typowy model, w którym wszystkie ustawienia kontrolujemy manualnie, czyli za pomocą gałeczek. I nic chyba więcej pisać nie muszę, poza tym może, że z tej maszyny byłam bardzo zadowolona.



Teraz przesiadłam się na firmę Janome, model 603. Zamiast gałek mamy wyświetlacz, trochę przycisków i inne bajerki.


Zacznę od tego, że różnice w obsłudze i działaniu sprzętu widać już przy pierwszym odpaleniu. Potem jest już tylko lepiej.

Oto moje TOP TEN modelu cyfrowego:

1. CYFROWY WYŚWIETLACZ - wizualnie największa zmiana; trochę bajer, choć z drugiej strony mamy XXI wiek i wyświetlacze mają zmywarki, pralki, lodówki, więc w maszynie to już też nie dziwi. Sam wyświetlacz pokazuje rodzaj ściegu, gęstość, długość, podpowiada rodzaj stopki. Wszystko regulujemy przyciskami. Proste i przejrzyste.

2. REGULOWANA PRĘDKOŚĆ SZYCIA - za pomocą suwaka. Bardzo przydatna fukcja, zwłaszcza, gdy chcemy szyć powolutku. Oczywiście prędkość ustawiamy sobie przede wszystkim "pod nogą", ale suwak uchroni nas przed nagłym przyspieszeniem.

3. WYBÓR ŚCIEGÓW - w tym modelu jest ich tyle, ile widać na zdjęciu, czyli dużo. Wiem, że wiele osób nie potrzebuje takiego wyboru, szyją trzema, czterema rodzajami. Ja akurat bardzo często korzystam ze ściegów ozdobnym, także dla mnie bomba. Natomiast nie jest to żadna nowość, bo wiele maszyn manualnych ma podobny wybór. Mój Singer posiadał ich niewiele, dlatego różnica jest dla mnie tak znacząca.

4. AUTOMATYCZNE NAWLEKANIE NICI - i ta funkcja przypomina mi przesiadkę z malucha do mercedesa. Albo do opla przynajmniej:) Ile ja się nagadałam nad tym przewlekaniem... A tu trzema ruchami nić sama wpada do tego miniaturowago uszka i już! Naprawdę działa, to nie jest ściema. 

5. BĘBENEK NA GÓRZE - wkładamy go zupełnie inaczej, od góry. Wydaje mi się, że jest prościej i szybciej. A na pewno wygodniej.

6. AUTOMATYCZNIE PODNOSZENIE I OPUSZCZANIE IGŁY - takie niby nic, a robi różnicę. Za pomocą przycisku decydujemy, czy w momencie, gdy przestajemy szyć igła ma być wbita w tkaninę, czy ma być podniesiona do góry. Nie kręcimy "bocznym kółkiem", tylko maszyna automatycznie wykańcza ścieg. Fajne.

7. SZYCIE BEZ NOGI - wystarczy odłączyć kabel od "nożnego pedałowania" i maszyna przechodzi w tryb szycia spod palca. I to dosłownie. Przycisk 'start-stop' znajduje się ponad igłą. W zależności od wybranej suwakiem prędkości, będziemy szyć wolniej lub szybciej. Przyznam, że póki co ta technika pozostaje dla mnie nieujarzmionym wierzchowcem. Nie korzystam z niej często, bo wolę nogę, aczkolwiek zaczynam się przekonywać.

8. DOCISK STOPKI - bardzo fajna opcja. Wiele o niej czytałam, nigdy nie miałam okazji próbować. Gdy np. pikujemy, zmiejszamy docisk i tkanina łatwiej daje się prowadzić i odwrotnie. Często zmieniam ustawienia, eksperymentuję.

9. JA JESTEM GADŻECIARA - więc podobają mi się komputerowe dźwięki. Podoba mi się sterowanie przyciskami i przyznam, że bardziej niż kręcenie gałeczkami, co wcale nie znaczy, że gałeczki są złe.

10. JEST CISZEJ - gdy kupiłam Singera, moja mama nie mogła się nadziwić, że chodzi tak cichutko w porównaniu do jej 30-letniego Łucznika. Janome pracuje jeszcze ciszej. I to w zasadzie jest zmiana, którą najszybciej zauważyli domownicy. Ujęli to tak "no w końcu nie będziesz łomotać".

Jest jeszcze wiele innych różnic mniej znaczących, o których nie warto wspominać. Podsumowałam te - moim zdaniem - najbardziej "rewolucyjne". Na pewno wiele maszyn sterowanych manualnie ma podobne rozwiązania, o jakich pisałam powyżej, ale mój Singerek ich nie posiadał. Dla mnie więc różniace są znaczące.

 Czy inwestycja warta była tych pieniędzy? Stanowczo tak!

Ale to nie znaczy, że poprzednia maszyna była zła! Przeciwnie! Tu po prostu chodzi o inną klasę, jakość, wygodę. A szycie jak szycie. Samo idzie!

ps. to nie jest post sponsorowany :)

czwartek, 13 marca 2014

Stary ręcznik - upgrade do śliniaka

Ostatnio nieśmiało spoglądam w stronę półek z ręcznikami. Część z nich musi być wymieniona w najbliższym czasie, a to oznacza konieczność nabycia nowych. A co jak co, ale dobre ręczniki kąpielowe do tanich zakupów nie należą. Nie będę się jednak frasować, bo to wydatek na przyszłość, a przecież teraz są ważniejsze sprawy do załatwienia. Na przykład zagospodarowanie tych ręczników, które do właściwego użytku już się nie nadają. Kilka więc zostało wygnanych do robót podłogowych. Ale jeden został wyróżniony i awansował do roli śliniaka. Bo też taka była pilna potrzeba...

 


Dzięcięcia moje małe, choć już takie małe wcale nie są, noszą śliniaki do każdego posiłku. Nie protestują, a nawet się dopominają. To jedyny sposób na zmniejszenie ilości prania. Bo nie wiem, czy to nasza rodzina tak ma, czy też jest to przypadłość społeczna, ale u nas zawsze coś komuś musi spaść z widelca; zupa zawsze skapnie z łyżki; spagetti wyskoczy jak z procy; pomidor ześlizgnie się z kanapki; no a sok oczywiście wyleje. Śliniaki są więc potrzebne. Maszyna ruszyła...

Mam dwa fajne, duże śliniaki frotte, obrysowałam więc i wycięłam kształt jednego z nich. Do takich celów używam zwykle pudeł po towarze, które masowo przynoszę do domu z marketów. Tektura falista jest sztywna i trwała, nadaje się na różne szablony.


Potem wystarczyło odrysować wzór na starym ręczniku. U mnie wyszły cztery sztuki.



Całość obszyłam lamówką, a jako zapięcia użyłam taśmy rzepowej. Coś miałam potem naszyć, żeby było ładnie i dziecięco, ale noc nastała i tylko litery chciało mi się szybko "wyzygzakować".



Następnego ranka przed śniadankiem:

"O, mam nowy śliniak!"


Uważny obserwator dostrzeże pierwsze plamy :)

poniedziałek, 10 marca 2014

Jeden materiał w temacie pokojowym

- Mamo, a pokażesz mój pokój na swoim blogu?
- A chciałabyś?
- No pewnie! Może komuś się spodobają moje ptaki.

No to siup!



Pikowane pudełko, które ostatnio wyszło spod mojej maszyny, radzi sobie dość dobrze z utrzymaniem porządku na komódce Gagi w jej własnym pokoju. Szybko okazało się, że takich pudeł musiałabym jeszcze uszyć z pięć. A tu troszkę czasu brak. I skończyła się tkanina - ta jedna, jedyna, którą z Gagusią tak bardzo sobie upodobałyśmy. Materiał ten stał się zresztą tematem przewodnim w urządzaniu nowego pokoju. Co jakiś czas powstawały nowe twory szyciowe, które uuzpełniały kolekcję. 

Pierwszy był obraz:


Obraz najpiękniej pokazuje wzór tkaniny (Ikea) - ptaszyska kolorowe, trochę bajkowe, trochę na żarty - w sam raz dla młodej nastolatki. Obraz powstał na bazie innego obrazu, który kiedyś kupiłam w Ikea, a który z czasem przestał mi się podobać. Materiał naciągnęłam i przygwoździłam zszywkami do ramy. Jakiś kwadrans roboty i gotowe - polecam każdemu, kto bije się z nielubianym obrazem w domu...

Potem powstała firanka: 


A za nią torba na przybory plastyczne:

I jeszcze poducha na koniec, która zwieńczyła poduchowe trio łóżkowe:


No i na pudle trzy metry bieżące materiału sie skończyły. I dobrze, choć bardzo lubię ten wzór. Wydaje mi się idealny właśnie do pokoju 10-12- latki. Jest trochę młodzieżowy, ale jeszcze taki dziecięcy. Jak zresztą cały pokój Gagi. Z jednej strony plakaty muzyki progresywnej, z drugiej kolekcja pluszaków. Trochę motylków, gadżetów, pamiątek z podróży...

Najfajniejsze w tym pokoju jest to, że większość  rzeczy Gaga wybrała sama. Ja doradzałam, szyłam, ustawiałam. Czyli asystowałam. I chyba w żadnym innym pomieszczaniu nie zdzierżyłabym dominacji jednej tkaniny. A tutaj lubię. 

Ale teraz idziemy w wielkie turkusowe grochy i takie będą kolejne pudła. 
Tylko kiedy ja je uszyję..?





środa, 5 marca 2014

Pikowane pudełko na bałagan

W pokoju Gagi panuje zwykle porządek. A gdy porządek nie panuje, to rządzi chaos, co to nie wiadomo, skąd się wziął. Bo pokój Gagi to takie miejsce, w którym każdy z domowników może mieć coś do załatwienia:

1. Dusia przychodzi pomarudzić, żeby Gaga się z nią pobawiła.
2. Maciek przychodzi za Dusią.
3. Maciek wyjmuje z szaf Gagi wszystko, bo jej wszystko jest inne niż jego zabawki, czyli fajniejsze.

Ja też zaglądam, by wziąć coś z przepastnej szafy garderobianej, którą Gaga musiała przejąć wraz z pokojem (który był naszą sypialnią).  I tym sposobem Gaga czasem nie może doprosić się spokoju. I ładu. Bo każdy, kto coś chce, zostawia za sobą ogon przedmiotów, które tworzą chaos. A punktem kulminacyjnym owego chaosu jest niewielka komoda, która stoi najbliżej drzwi, szafy i łóżka i tym samym najlepiej nadaje się na odłożenie czegoś tam na chwilę. "Czegosie" z czasem zawalają komodę i piętrzy się bałagan, nad którym nikt nie panuje. No bo każdy do niego dokłada.

Trochę marudziłam już nad tym stanem rzeczy. A że marudzenie skutku nijakiego nie przyniosło, postanowiłam ogarnąć chaos w ramy, które wszakże porządku nie gwarantują, ale jednak odgruzowują przestrzeń. I tak powstało pudełko tekstylne, do którego można włożyć wszystko.




Pudło to pudło, a nie worek, musiałam wzmocnić dno i boki, żeby różności nie wysypywały się dookoła. Wypełniłam więc całość watoliną. przepikowałam, a krawędzie przeszyłam podwójnie. Efekt wyszedł zamierzony. Teraz wszystko ląduje tutaj z nadzieję, że kiedyś trafi we właściwe miejsce.


O, jaki porządeczek od razu się zrobił na komodzie:)


Pikowane rozwiązanie mojego pudełka zawdzięczam workowi, który zamówiła u mnie Iza. Zadanie było wyzwaniem, bo worek miał pomieścić ponad trzy kilogramy drewnianych klocków, służących do gier terenowych. Nie bardzo widziało mi się szycie tradycyjnego wora, do którego wszystko wpada jak w przepaść,  a potem nie sposób nic znaleźć. I tak myśli pognały w kierunku torby z okrągłym, pikowanym dnem, uszytej pod dokładne wymiary klocków. Od Izy już wiem, że wyszło w sam raz (dziękuję za zdjęcia!). 


Pikowane pudła zostają ze mną, kolejne szycie w planie! Fajne, ładne, wyprać można...