poniedziałek, 30 września 2013

Czas na dynię!

Kiedy myślę o jesieni, nie mogę się zdecydować. Pogodowo robi się nieciekawie. Ale za to jakie kolory pojawiają się wokół! Rudości, pomarańcze, czerwienie, butelkowa zieleń i ziemisty brąz. To dzięki nim jakoś łatwiej tę jesienną słotę znosić.

Skarby jesieni

Kasztany, żołędzie, jarzębina - obowiązkowo muszą pojawić się w moim domu. Czysta natura. Ale w tym roku po raz pierwszy namówiłam sama siebie na gałęzie. Pozbieraliśmy trochę do koszyków podczas jesiennego spaceru, a potem odrobina mojego ulubionego brązowego sznurka i snopek gotowy.



Ale najważniejsze są DYNIE!! 

Nie ma niczego bardziej malowniczego. Uwielbiam te duże, z których mama robi pyszną marmoladę, ale na moich komodach królują te małe, z wypustkami lub bez, o dość kosmicznym wyglądzie. Najpiękniej prezentują się razem, więc z ochotą wydaję 10-14 złotych na tę zwykłą-niezwykłą dekorację (u pani warzywnej jedna za 2).


Ale na tym nie koniec. Obok naturalnych dyniek przysiadły 

dyńki handmade. 

Nigdy ich za wiele. Mama uruchomiła domową produkcję, dzięki czemu cieszę oko cudnymi  okazami z wełny, bawełny czy filcu. Takie rękodzieło to jedna z prostszych rzeczy do samodzielnego wykonania, choć i tu potrzebna jest wielka staranność. Ale jaki efekt:)




Ja też uruchomiłam wyobraźnię i dołożyłam własną dynię do jesiennego wystroju. I znów wróciłam z ochotą do mojego ulubionego sznurka, który (jak mi się wydaje) doskonale sprawdził się w nowej roli:




Za oknem wiatr huczy, a u mnie pomarańczowe ciepełko.

czwartek, 26 września 2013

Fartuszek kratkowy

Na drzwiach przedszkolnej sali odczytałam prośbę o przyniesienie fartuszka do pieczenia i prac plastycznych. Pomyślałam:

"Gdzie ja taki fartuszek teraz szybko kupię?!" 

I już myślałam, że moje dziecko będzie skazane na jakiś chiński wyrób, aż tu nagle pojawiła się szalona (??) myśl: "Ha, zrobię sama!". Potem przez chwilę opanowała mnie dzika obawa, że przecież fartuszka jeszcze nie szyłam, no i może nie dam rady. Ale to była chwila, mrugnięcie zaledwie.
Już wracając do domu wiedziałam, że nie będzie to jeden z tych słodkich, dziecięcych fartuszków. Bo takiej tkaniny nie miałam. Uderzyłam w deseń prosto z dorosłej kuchni - kratę.






Sam krój miał być prosty, ale im dalej, tym większe kłody rzucałam sobie pod nogi: to niech będzie jeszcze:

  • falbana - zakryje kolanka na wypadek, gdyby ciasto wypadło z miski
  • kieszonka z zakładką - w końcu trzeba gdzieś chochlę włożyć
  • dziurka na guzik - miał być rzep, ale nadszedł czas na zastosowanie dziwacznej stopki
  • druga dziurka na guzik - nie byłam pewna, jaką długość ma mieć pasek wokół szyi, bo modelka była w przedszkolu. I wyszedł za długi. To dziurkę się dorobiło i przy okazji wyszło fajne, wywinięte uszko z paska.




Fartuszek gotowy, modelka zadowolona:) Chochlę (czerwoną, z emalii, wycyganioną od cioci Poli) w dłoń chwyciła i stylizacja gotowa.



Rustykalnym klimatem powiało...
Fartuszek pojechał do przedszkola.

wtorek, 24 września 2013

Na początek - wszystko przez babcię

Trzeba jakoś zacząć to blogowanie. 
Zacznę więc od babci. 

Babcia Zosia szyła przepięknie, a do tego dziergała, szydełkowała i w zasadzie potrafiła zrobić wszystko, co robi się z nici grubszych lub cieńszych. Dobre trzynaście lat temu zrobiła mi kamizelkę - długą, cieplutką, z drewnianymi guzikami - mam ją do dziś i ciągle mi o babci przypomina. Ale nie tylko ona. Bo tak jakoś się zadziało, że po przekroczeniu szalonego trzydziestego progu życia, odezwały się we mnie babcine geny. Z coraz większą (pozytywną) zazdrością zerkałam na tych, którzy z ochotą tworzą własne obrusy, firany, poduchy, a do tego potrafią w magiczny sposób skrócić spodnie czy przerobić sukienkę. 
Jaką to daje wolność!
Ja też tak chciałam! 

Rzucić się w wir tekstylnego szaleństwa, wybierając to, co mi najbardziej pasuje i szyjąc to, co mi się najbardziej podoba. Myśl ta we mnie kiełkowała przez długie miesiące, chęci rosły i w końcu - uzbierawszy kilka stówek - zakupiłam maszynę Singera. Prosty model prosto z Lidla. I tak poszło dalej. O początkach pisać nie będę, bo - ach, cóż tu pisać - zerwane nici, złamane igły, krzywe ściegi i to odwieczne pytanie "dlaczego to nie wychodzi??" - tak, każdy chyba tak zaczyna. Szczegóły więc omijam szerokim łukiem i jestem tu, gdzie jestem: w dobrym miejscu mojego życia, nie tylko szyciowego.

Honorowe miejsce na niebieskiej komodzie zajęła 

drewniana skrzynka 

na przybory krawieckie. Należała - do Zosi. Podarowała mi ją mama, już oczyszczoną. Ale ciepły jest ten odcień drewna. I cieplutkie wspomnienia i dobry motor do działania. Tak właśnie czuję - to mój spadek po babci. Wykorzystam go z ochotą!



I myślę o mojej babci, bo ona uczyła mnie haftu, szydełka, drutów. 
I myślę o mojej mamie, która po swojej mamie odziedziczyła smykałkę do rękodzieła i teraz tworzy cuda różne z tego, co znajdzie w szafie. 
I ja - dzięki nim - buduję mój "dom w kratkę". I dzięki Wam - dziewczyny z internetu, które szyjecie wyjątkowe rzeczy dla swoich bliskich, dla swojego domu, dla siebie. 
Teraz ja też tak mam. Mam dom w kratkę.